Walki nad Jaramą. Wspomnienia Dąbrowszczaka

Dąbrowszczacy z pierwszej kompanii batalionu im. J. Dąbrowskiego na froncie Jarmy, luty 1937. Ze zbiorów Muzeum Niepodległości w Warszawie.

Poniżej prezentujemy wspomnienia Dąbrowszczaka Jana Bernarda dotyczące walk polskiego batalionu im. Jarosława Dąbrowskiego nad rzeką Jarama w lutym 1937 roku. W tekście wprowadzono nieznaczne korekty dla ułatwienia odbioru tekstu.

Było to 8 lutego 1937 […]. Z rana przeprowadziliśmy manewry polowe za Argandą w obecności generała. Po skończeniu oświadczył, iż nazajutrz będzie dalszy ciąg ćwiczeń. Tymczasem ledwo zdążyliśmy zjeść obiad, gdy uderzył rozkaz ostrego pogotowia, a kilka minut później już staliśmy na placu gotowi do odmarszu. „Dalszy ciąg” odbył się na froncie, na pierwszej linii. Zrozumieliśmy, że „coś” się stało. Zdradzały to poniekąd twarze ludności cywilnej. Musimy więc na gwałt iść bronić zagrożoną pozycję. Poważna sytuacja. Każdy to zrozumiał.

Faktycznie w owych dniach rozpoczęła się tak zwana czwarta ofensywa przez rzekę Jaramę. Udało im się w jednym miejscu około Morata de Tajuña i San Martín de la Vega przejść rzekę i stworzyć silne bojowisko. Atakowali głównie w kierunku Argandy i mostu Aragandy (4 km. od miasta, 27 km. od Madrytu), które leżą na szosie Madryt-Walencja. Odciąć bohaterski Madryt od prowizorycznej stolicy, uniemożliwić dowóz broni i żywności, ściśnienie pierścienia dokoła Madrytu – oto cel faszystów hiszpańskich i niemieckich. W tej ofensywie rej wodzili Niemcy – ich „technicy” i ich technika. Pchali Marokanów naprzód, sami dowodzili tylko bronią techniczną – CKM-ami [ciężkie karabiny maszynowe], tankami [czołgi], artylerią i awiacją. Wiele wysiłków i ofiar kosztowały Republikę odparcie tej nawałnicy stali faszystowskiej. W bohaterskiej kontrofensywie wzięły udział najlepsze jednostki młodziutkiej armii ludowej. Tam bodaj po raz pierwszy w szerszym zakresie wystąpiły nasze skoordynowanej brygady, która miesiąc później pod Guadalajarą już współdziałały jako dywizje a ostatnio w maju i czerwcu jako korpusy. W bohaterskiej tej kontrofensywie jeden dzień – dzień trzynastego lutego – należy się wyłącznie nam Dąbrowszczakom. Jak dotychczas (początek czerwca 1937) jest to najbardziej bohaterski dzień naszych walk.

8 lutego przed wieczorem wyruszyliśmy. Każdy w płaszczu, plecak lub chlebak, gaz maska, koce zrulowane przerzucone przez szyję, nowiutkie karabiny o spiczastych bagnetach – przysłane nam w podarunku przez robotników jednego kraju. Teraz mamy je wypróbować, nie na strzelnicy, lecz na froncie. Tarcza – faszyzm.

Pogoda była zła, padał deszcz, z hełmów się leje, koce i płaszcze nasiąkają wodą, stają się ciężkimi. Ciężki i krok żołnierski. Trochę zdenerwowani, choć większość nie po raz pierwszy w ogniu. Maszerują kompaniami i śpiewają. Z początku to Międzynarodówka, później „Bije już walki godzina”, a trzecia kompania najwięcej „Dąbrowszczaka”. To ona (a z niej przede wszystkim bohaterski dowódca plutonowy Jan Cisło – poległ 5 kwietnia pod Moratą) spopularyzowała też piosenkę, dziś hymn Batalionu.

Nie zbraknie z nas ani jednego,
By zniszczyć faszystów i zgnieść
Na front Batalion Dąbrowskiego
Sztandar do góry swój wznieś.

Nastrój więcej niż poważny. Istnie bojowy. Z domów wylęgła cała ludność, która nie zdążyła jeszcze ewakuować. Stoją na deszczu, żegnają nas podnoszonymi pięściami. Ściskają piąsteczki kilkuletnie dzieci, ściskają pięści staruszki zgrzybiałe. Wszyscy przesyłają pozdrowienia bojowe. Tak pozdrawiać, tak ściskać pięść i takie miny na twarzy mają tylko ludzie, którzy żyją zgrozą wojny, którzy przeżyli ataki lotnicze, widzieli zrywające się pociski armatnie, trupy lub pokaleczonych bliskich i wszystko to, co się wojną nazywa. Niektórzy żegnają z wesołymi okrzykami, „No pasaran”, „do zwycięstwa”, dodają otuchy dla wielkiej sprawy. Ale u większości twarze smutne. Niektóre kobiety, młode i stare, płaczą, głośno, głośno płaczą, a pięść wciąż do góry. Może płacze ta młoda za narzeczonym, którego niedawno w podobnym marszu widziała, a który już dziś nie powróci? Może płacze ta starsza za swoim mężem lub synem, lub synami lub jednym i drugimi, którzy w każdej chwili mogą być rozszarpanymi przez granat niemiecki. A może płaczą dlatego, że widzą nas „cudzoziemców” Polaków, z dalekiego im nieznanego kraju, którzy idą na bój, na śmierć. Nie żegnają ich w tej chwili ni narzeczone, ni żony, ni matki, więc one nas pożegnają w imieniu antyfaszystowskiego, antywojennego serca matek całego świata? Widziałem wśród staruszek na jednym progu swoją płaczącą matkę, która w tej chwili o moim mundurze żołnierskim nic nie wiedziała. Widziałem wśród młodych kobiet swoją żonę, której nie pożegnałem, bo w więzieniu siedziała. Gdyby tu była… z pewnością do szeregu by się przyłączyła…

Tak z pewnością myślało wielu z nas. Do tego się każdy przyznawał, opowiadając później wzruszenie tego momentu. Łzy w gardle ściskano i śpiewaliśmy „Dąbrowszczaka”:

Dziś może przyjdzie nam zginąć
Jutro zaś wolnym nam być.

Znikają ostatnie domy, miasta, znikają twarze ludzkie. Pola, błota, oliwki. Trza sobie ulżyć. Ktoś zaczyna, a za nim śpiewa kompania starą żołnierską piosenkę: „W lesie, w lesie zielonym, szła dziewczyna po lesie, po lesie, Pod fartuszkiem coś niesie” itp.

Przed zachodem słońca przybyliśmy pod most Argandy. Kule gwizdały przyzwoicie. Fałszywe echo z powodu gór utrudnia dokładnie się zorientować gdzie linia. Po kilku minutach schyleni pojedynczo przelatywaliśmy przez most, a następnie wąwozem na górkę, gdzieśmy się okopali na noc. Było to pierwsze moje łóżko w ziemi. Po raz pierwszy „powąchałem” […] front. Nazajutrz z rana zmieniliśmy miejsce. Zajęliśmy długą rezerwową linię okopów, wykopaną przez robotników fortyfikacyjnych i w ciągu trzech dni obserwowaliśmy, jak przed nami za rzeką na długim łańcuchu gór (od 100-150 metrów ponad poziom doliny) toczyły się walki między naszymi a faszystami. Przed nami była bohaterska brygada Listera […], która znacznie odrzuciła wstecz faszystów i uniemożliwiła im zejście z gór do mostu. Był to piękny widok filmu wojennego w rzeczywistości. Tym bardziej piękny, że nasi wzięli górę nad przeciwnikiem. Nasze działka tankowe niebywale dały się we znaki faszystom.

„Patrz, patrz, jak celnie tam fuknął… Ależ nie, gdyby jeszcze dwa metry na prawo… Wreszcie tego okopu tego sukinsyna już nie ma” itd. Tak cały dzień od świtu do wieczora. Były wtenczas ładne słoneczne pogody, jak w Polsce w kwietniu, przyjemnie było wysunąć głowę i patrzeć, choć zabłąkane kule często niepokoiły. Ale nam dane było być nie tylko widzami, lecz aktorami wielkiego dramatycznego filmu wojennego. Na nas czekał trzynasty lutego.

Dąbrowszczacy na froncie Jaramy, 13 lutego 1937. Ze zbiorów Muzeum Niepodległości w Warszawie.

Z mostu Aragandy prowadzi droga do Chinchón. Mniej więcej wzdłuż tej drogi powstał front. Idąc od mostu w prawo: dolina, rzeka, a za nią góry, o których wspominałem przed tym. Pierwsze dnie leżeliśmy z drugiej strony gór. 12 lutego rozłożyliśmy się na lewo od wspomnianej drogi, również na równinie. Mniej więcej 3 km od mostu znowu się zaczynają góry, których rozdziela droga. Po lewej stronie faszyści, po prawej w owym dniu nikogo nie było. Przed wieczorem dopiero zajęliśmy te pozycje, mieliśmy dość silny ogień karabinów maszynowych przeciwnika, a do południa artylerii, ale bez szkód. Pamiętam, iż około 8-9 wieczorem jeszcze nie było całej kompanii. Nasza III kompania Zajęła pierwszą i drugą górę oraz ten wąwóz między nimi. Wypadło faktycznie na jedną górę pluton ludzi, w naszych warunkach ówczesnych około 35 bagnetów. Noc była ciemna. Wszyscy zmordowani podejście pod zaporowym ogniem, stale i wciąż „padnij” pod oliwką lub winogronem, a tu musowo kopać rowy strzeleckie. Góra – prawie czysty kamień. 70-80% kompanii to górnicy, praca kilofem i łopatą – to historia ich życia, a jednak tym razem kilof dał im się mocno we znaki. Rzadko kto miał rów głębszy od pół metra. Wszyscy musieli stale leżeć i w okopie i b. ostrożnie manipulować podczas obrotu ciałem, a szczególnie głową, aby nie zawadzić czasami o jakąś dum-dumkę [amunicja dum-dum]. Biorąc pod uwagę, że musieliśmy wystawić silną wartę – to faktycznie nikt tej nocy nie spał. Choćbyś się zwalił z nóg to czuwaj! Tu się kończy front demokracji, front ludowy, w środku przepaść, a dalej front faszyzmu.

Około 9:00 z rana wiedzieliśmy, iż większość batalionu będzie atakować górę na wprost, a przede wszystkim biały domek na środku grzbietu. Mieli uderzać dalej na lewo od nas inne nasze brygady, ale tak się nie stało. Powodów nie znam. Skromna część była w rezerwie, a część pozostała się w okopach, aby ogniem przykryć posuwanie się naprzód naszych towarzyszy. I i II pluton naszej kompanii poszły do ataku, a III pluton, do którego i ja należałem i zajmował pierwszą górę, a więc najbardziej skrajne prawe skrzydło batalionu, został się dla przykrycia ognia nieprzyjacielskiego.

Jaka była siła naszego batalionu w owym dniu? Myślę, że najwięcej było 300 bagnetów na linii długości jednego kilometra wzdłuż szosy. Uzbrojeniem naszych żołnierzy przeważnie były karabin i trzy-cztery granaty. (granaty polskie, przysłane dla faszystów, ale zdobyte przez nasze wojska). Mieliśmy dziewięć ciężkich karabinów maszynowych, a lekkich prawie wcale. Około dziesiątej rozpoczął się atak. Odległość od naszej linii do faszystów była wielka, kilometr, półtora i wzwyż. Nasi musieli zejść z gór przejść szosę i następnie wejść na górę faszystowską. Poza tym w ciągu dnia współdziałała z nami nasza artyleria tylko w ciągu jednej godziny (zdaje się od 12:00 do 13:00.). Awiacji naszej w tym dniu nie było. Tanków nie mieliśmy. Kawalerii również nie. A siły przeciwnika?

Bez najmniejszej przesady, sądząc po tych chmarach kontratakujących, było co najmniej około 2000. Niektórzy liczą i więcej. Jasne, że mieli więcej karabinów maszynowych od nas. Ich artyleria w sile dwóch baterii biła przez cały dzień, za wyjątkiem tej jednej godziny, kiedy nasza zmusiła ich do milczenia. Mieli 18 tanków, które w pełnym majestacie stały na wprost nas na górze manewrowały i pluły do nas ogniem. Awiacja, w sile 6 junkrów i mnóstwa mniejszych, kilka razy w ciągu dnia z niewysoka nas atakowała. Liczna kawaleria dopełniła ich potęgę. Kadry wojskowe przeważnie niemieckie. O ile razy wróg był silniejszy od nas – trudno mi wprost stwierdzić. Nie widzę możliwości ustalenia takiego współczynnika.

A jednak stawiliśmy czoło faszystom. Atak się rozpoczął o 10:00. Ogień faszystowski ani na chwilę nie przerwał posuwania się naprzód naszych towarzyszy Pierwsze próby kontrataku faszystowskiego nie udały się. Ale im bliżej białego domku – coraz trudniej się posuwać. Tak silny ogień przeciwnika musiał przecież zrobić swoje. Towarzysze nasi zatrzymali i tak się zostali do godz. 14:00-15:00. Nie było wprost przerwy ni w ogniu artyleryjskim ni CKM-ów. Gotowało się przez cały dzień. Lufy zgrzane. Często musi się przerwać ogień, by znów rozpocząć. Stale się zmniejsza zapas amunicji w okopie, a o nowe wprost trudno pomyśleć. Po południu tanki [czołgi] w długim szeregu posuwają się nieco niżej grzbietu, usiłują zejść na dół, na szosę. Czterech śmiałych już posunęło się daleko naprzód, ale ogień karabonów maszynowych strzelających nabojami anty-tankowymi zmusza ich do szybkiego wycofywania się. Trudno uwierzyć, iż taka masa stali ulękła się stosunkowo nielicznej grupki bojowców. Dopiero po południu zaczęli faszyści pchać masy piechoty do kontrataku, a około 16:00, po sześciu godzinach ataku nasi rozpoczęli się wycofywać. Wycofywali się we wzorowym porządku. W najgorszej sytuacji znalazł się nasz II pluton, kierowany przez bohaterskiego towarzysza Józefa Kalbę. Był to doskonały żołnierz, robociarz, niebywale zacięty, podoficer polskiej armii, pierwszy raz w boju. Najpóźniej od wszystkich innych rozpoczął wycofywać się. Sam na czele swego plutonu podczas ataku, był ostatnim podczas wycofywania się, i bronił każdego kroku odstąpionej ziemi. Wreszcie ranny, jeszcze długo się bronił. Wielu towarzyszy widziało jak krwawił, a wciąż dowodził, strzelał i rzucał granaty. Nikt nie zauważył ostatniej jego chwili, ale bardzo drogo musieli zapłacić faszyści za jego martwy trup. Im dłużej trwało cofnięcie się, im większe były ofiary potężnego nacisku napierających faszystów, tym więcej musiały osłabnąć i wreszcie załamać się niektóre punkty naszych linii. Około 17:00 już się rozpoczął najbardziej bohaterski moment walki. Odległość między naszymi a czarnymi doszła zaledwie do kilku kroków. Główną bronią stał się bagnet i granat. W tej chwili „zapomnieli” o pociskach armatnich i częściowo o karabinach maszynowych. Rzadko kto strzela w pozycji leżącej, rzadko kto pada lub klęczy, walka odbywa się w pełnym majestacie potęgi żołnierskiej.

Dąbrowszczacy na froncie Jaramy, luty 1937. Ze zbiorów Muzeum Niepodległości w Warszawie.

Z naszego plutonu już wielu się nie zostało. Niektórzy zostali się tam na wieki, niektórzy ranni wycofywali się. Zostało się nas kilku towarzyszy na wielkiej górze. Z nami ciężki karabin maszynowy. Najgorzej, że trudno było się porozumiewać, wszak mieliśmy rowy strzeleckie. Kto by się odważył choćby wypełzać, narażał się na najgorsze. Dum-dumki stale się rozpryskały o kamienie okopu, do którego wpadała moc odprysków kamieni. W chwilach konieczności krzyczało się z jednego rowu do drugiego, ale z wielkim trudem udało się słyszeć. Faszyści odpędzając naszych towarzyszy do szosy rozpoczęli atakować naszą górę. Z naszej pozycji widzieliśmy całe bojowisko prócz tego, co się działo u podnóża naszej góry. Zrozumiałem, że sytuacja jest zła; widziałem, jak z daleka ciągnął się sznur cofających się. Wierzyłem jednak wciąż, iż po wytrwaniu prawie całego dnia, chociaż atak odparty, jednak będziemy się bronić z naszej zajętej pozycji. Karabin maszynowy pracował stale i wciąż. Pięć metrów ode mnie na prawo leżał mój towarzysz [Mordechaj] Kociak, a jeszcze pięć metrów za nim na prawo był nasz CKM. Jak mi później powiedział tow. Kociak, w pewnej chwili karabinowy krzyknął do niego „towarzysze bronimy się do ostatniej chwili, ani się cofnąć!”. W tym momencie był on już ranny, ale swej maszyny nie opuścił. Trwało to jeszcze kilka minut. Faszyści coraz wyżej się podnosili i granatami zabili bohaterską obsługę CKM-u. Coraz częściej słyszałem wybuchy, jakby zbliżające się do okopu. Nie orientowałem się w sytuacji, byłem pierwszy dzień na froncie, otrzymałem najsilniejszy chrzest bojowy. Nie odróżniłem wybuchu granatu od pocisku artyleryjskiego. W ciągu dnia wiele pocisków wybuchło w zbliżeniu okopu i myślałem, że tylko w tej chwili wzmocnili ogień artyleryjski.

Tymczasem było całkiem inaczej. To faszyści „oczyszczali” górę granatami. W pewnej chwili słyszę krzyk Kociaka. Słów nie zrozumiałem. Po kilkukrotnym powtórzeniu dosłyszałem: „Karabinowy nie żyje, nikogo na górze nie ma, cofnijmy się!”. Zostawiłem wszystko w rowie. Zdążyłem zabrać samego siebie i swój karabin. Wypełzłem na czworakach z okopu, kilkanaście razy przewróciłem się na brzuch; odwróciłem głowę – widzę na wierzchołku o dwadzieścia-trzydzieści metrów ode mnie, niektórzy faszyści strzelają stojąco za uciekającymi. Instynktownie zerwałem się na nogi i zacząłem lecieć na dół. Chyba więcej od minuty nie trwał ten karkołomny bieg na dół z góry co najmniej osiemdziesięciometrowej. Prócz mnie lecieli dwaj sanitariusze i Kociak, któremu wszyscy trzej zawdzięczamy życie. U nóg góry było trochę oliwek, było wyschnięte łożysko rzeki, które ułatwiły krycie się przed kulami. Kule leciały gęsto, ze wszystkich stron. Oczywiście w tej chwili siłą rzeczy zmieszały się plutony, zmieszały się kompanie, powstał pewien nieporządek w naszych szeregach. Wreszcie dostaliśmy się za następną górę. Ze wszystkich stron ciągnęli się ludzie. Rozsiani wszędzie po polach, oliwkach i na górach. Usiłujemy zorganizować odpór. Większa grupa wchodzi na górę. Strzelamy przez kilka minut, ale każdy rozumie, że musimy się cofnąć jeszcze dalej. W tym momencie liczna jazda [kawaleria] faszystowska chciała nas okrążyć z pola. Groziło wprost katastrofą. Do pomocy przyszedł Garibaldi [włoski batalion im. Garibaldiego] , który się znalazł na prawo od szosy od Chinchón. Jego CKM-y zagrały. Ogromną ilość koni i jeźdźców położyli trupem. Wreszcie schodziliśmy z góry, chcemy iść polem do głównej szosy, ale na kolejnej górze stoi kilku towarzyszy i zastępca dowódcy III kompanii. Był to młody malarz polski, oficer w naszym batalionie. Głosem rozpaczliwym zaczął wołać: „Towarzysze! Dąbrowszczacy opuszczają pozycje? Dalej na pozycje! Nikt do tyłu!”. Przeżyłem dziwne uczucie. Dla mnie było jasne, że w tej chwili należy tylko zorganizować odwrót. Jeszcze nie walczymy na ostatnim szańcu Republiki, gdzie powstaje alternatywa: poddać się jako tchórz lub zginąć jak bohater. Ale jednocześnie obawiałem się, czy te myśli nie są rezultatem mojego braku doświadczenia wojskowego, czy to może czasami nie stchórzyłem? Zauważyłem jednak iż wielu tak myślało. W ciągu nielicznych sekund trwało wahanie, które rozproszyły pękające szrapnele, wymieszane do naszego nowego stanowiska! Nie wypadło nic innego, jak się cofnąć. Rozciągnęli się wzdłuż długiego pola i szli. Szli, a nie uciekali! Nie uciekali być może dlatego, że wprost brakło sił. Każdy był okropnie zmęczony i spocony. Powszechne pragnienie. „Towarzyszu! Może masz jedną kroplę wody lub koniaku?” – błagał niejeden, ale manierki próżne i języki dosłownie zaschnęły i przylgnęły do podniebienia. W takiej chwili równoczesnego przemęczenia i napięcia – nieraz machniesz ręką i powiesz sobie: niech się stanie, co stać się musi! Ale nie to było główną przyczyną takiego zachowania się. To co umożliwiło bohaterski atak i obronę w ciągu długich godzin – wielka świadomość rewolucyjna i hart bojowy Dąbrowszczaka – to umożliwiło i spokojny powrót pod gradem kul. Tego się nie zapomni jak faszyści stali na grzbiecie góry, jakby w zdumieniu i strzelali za setką rozciągniętą w tyralierze jeszcze w dolinie. Ostrzeliwaliśmy się w miarę możności, ale kul było mało. Słońce zapadało, a faszyści nie ośmielili się dalej nas ścigać, bojąc się niespodzianek od nas. W ostatnich chwilach podczas powrotu został ranny w rękę ówczesny dowódca batalionu Paweł Szkliniarz, górnik z Polski i Francji. Powoli, powoli ustaje strzelanie. Zaczynają się rozmowy. Każdy przede wszystkim chce się dowiedzieć o swoich towarzyszy. „Czy ten żyje? A drugi? Ranny? Gdzie? Jak się wydostał?” itp. Mówią o błędach. „Należałoby”, „trzeba było”, „gdyby”… itd. A najwięcej trapi wszystkich sprawa czy faszyści posuną się naprzód? Jak było na innych skrzydłach? Czy szosa Madryt–Walencja wpadnie do nich?

Nie! Szosa do nich nie wpadła i nie wpadnie. Wieczorem zebraliśmy się na szosie i w trudnym do opisania nastroju odmaszerowaliśmy do Argandy. Sen zabitych. Pobudka – o dziesiątej rano. W dzień jasny oglądamy braki i luki w swoich szeregach. Ale nie ma wiele czasu […]. „Zbiórka!” „Łączyć do prawego!” „Odlicz!” Choć liczba tym razem boleśnie mniejsza niż zwykle – jednak: „Na prawo zwrot” „Naprzód marsz!”. O pierwszej po południu znowu byliśmy na pozycji, Trzeba bronić Madrytu. Trzeba wytrwać do końca. 

Smutno było na duszy. Po raz pierwszy się rozweseliło dwa dni później, gdy nad naszymi głowami stoczyła się gigantyczna walka powietrzna i nasze czerwone skrzydła strąciły dwie czarne krowy niemieckie, dwa kolosalne junkry spaliły się i spadły na nasz teren. Zapowiedź zwycięstwa!

Straciliśmy wielu w dniu trzynastego. Kilkudziesięciu z najlepszych zginęło, a jeszcze więcej powędrowało do szpitali. Wolno jednak stwierdzić, że stosunkowo do siły ognia przeciwnika, ofiary nie były tak wielkie. Przyczyna tego według mnie tkwi w naszej małej ilości. Około 300 ludzi zajęło długą linię, utrudniając cel faszystom.

Przejdzie długi czas, póki się ujawnią pamiętniki różnych dowódców i żołnierzy z obu stron o poszczególnych bitwach. Ale nie wątpię, że dzień trzynasty lutego przejdzie do wielkich dni w historii walk o wolność Hiszpanii, a przede wszystkim będzie należała do najwaleczniejszych bitew Brygady Międzynarodowej.

Łatwo zrozumieć, że w pierwszych dniach wprost nie byliśmy zdolni ocenić naszej walki. Bój trzynastego lutego był w rzeczywistości zwycięskim dla naszego batalionu. Garstka śmiałych walczyła pięścią przeciw opancerzonemu wrogowi. W ciągu dnia spełniła zadanie wielokroć przewyższające jej siły. Wstrzymaliśmy wielki napór wroga. Nie przeszli! Szosa i Arganda zostały się nasze.

Bardzo nas cieszyła ocena walki przez Brygadę. To nas pozdrawiała wobec tak wielkiego bohaterskiego dnia. Powoli, powoli każdy stał się dumnym z powodu tej bitwy. Można niemal bez obawy powiedzieć, że 300 uczestników tej walki, 300 Dąbrowszczaków zapisało w swoim życiu wielki bohaterski dzień. Nie tylko w swoim życiu. To jedna z najpiękniejszych kart Batalionu Dąbrowskiego, duma polskich wolnościowców dzisiejszego dnia.

Kilkanaście dni później czytaliśmy w Izwiestija z 17 lutego 1937 telegram o tym boju, cytujący słowa dziennikarza angielskiego, obserwującego przebieg walki z pozycji faszystowskiej. Pisał: „walczyli o każdy krok ziemi, nie odstępując bez boju. Umierali tam, gdzie stali”. W ostatnim zdaniu zawiera się treść tego dnia.

Czerwiec 1937

Jan Bernard